Plaga szczurów w powojennym Gdańsku (1945)
Powojenna plaga szczurów nie ominęła zrujnowanego Gdańska. Skalę zjawiska znakomicie opisał Paweł Huelle w powieści „Śpiewaj ogrody”.
(…)
I tak dyskutowali o świcie, idąc w kierunku przedmieścia. Po lewej stronie szumiała im Strzyża, ujęta w tej części swojego biegu w ceglano-kamienne koryto, po prawej mieli stare pruskie koszary opuszczone przez ducha pruskiego na zawsze, choć niezajęte jeszcze przez polskie ludowe wojsko i nagle, za sobą, od strony Adolf-Hitler-Strasse usłyszeli dziwny dźwięk, narastający szum, odmienny jednak od tego, jaki wydawała rzeczka, szum, który najpierw nieśmiało wkradał się w plusk wody, potem dorównywał mu w sile dźwięku, aż wreszcie zakrywał go i dominował na całej ulicy. Ile ta żywa rzeka miała szerokości?
– Dzesãc métrów – przypomniał sobie teraz Bieszk. – To wëzdrzało jakbë diôbłë z lincucha spùszczac!
– Kazy – ojciec zwrócił się do Bieszka po imieniu – co ty pleszczesz? To było co najmniej na dwadzieścia metrów szerokie.
– Może dzesãc i piãc, jo, ale taczi szeroczi?
– Policz tylko – ojciec odchylał palce – ze trzy metry chodnika przy płocie koszar. Potem ulica szeroka, powiedzmy na dziesięć, jedenaście metrów. A tam z drugiej strony od krawężnika do rzeczki, jeszcze ze cztery metry – trawa z wydeptaną ścieżką. I one wypełniły to wszystko, biegły wszędzie.
– Biegły… To znaczy kto? Jakieś dzieci? – dziwił się Galiński.
– Szczury – odpowiedzieli równocześnie, na dwa głosy pan Bieszk i mój ojciec.
Początek szarej rzeki budził strach. Gryzonie, które szły na przedzie w nieregularnej szpicy, popędzane były i popychane przez następne. Szczury z drugiego, trzeciego, czwartego szeregu wskakiwały na te z przodu i po ich grzbietach usiłowały zająć miejsce przewodników. Popiskiwały przy tym i tratując się, gryzły. Za tą wzrastającą falą rozlewał się nieco bardziej regularny pochód. Pan Bieszk i mój ojciec w ostatniej chwili zdołali wskoczyć na ceglany murek ogrodzenia koszar i trzymając się żeliwnych sztachet płotu, spoglądali w dół. Te szczurze spojrzenia małych ślepi, które ich omiatały, mówiły z żalem: „Jaka szkoda, że nie chcieliście zostać na ulicy, najpierw ogryzłybyśmy wam pięty, potem kostki, a kiedy już padlibyście na bruk, poszłoby szybciutko, jak z gąsienicą w mrowisku”. Inne znów dodawały: „Tylko trzymajcie się mocno! Po tych, którzy spadają z ceglanych murków pruskich koszar, na bruku kości pozostają”. Jeszcze inne, bardziej zawzięte, raczyły wyjaśnić: „Myślicie, żebyśmy tam nie weszły? Nie dostały was? Phi, co za sztuka! Nie takie piramidki potrafimy układać z samych siebie, nawet na piętra się wspinamy. Tylko nasz pośpiech was ocala, głupcy!”.
Ile to mogło trwać? Co najmniej pół godziny, może czterdzieści parę minut. Tu obaj odbiorcy szczurzej defilady byli zgodni: lekko zdrętwiały im ramiona od trzymania się żeliwnych sztachet. I nie od razu zeskoczyli na chodnik. Czekali, aż ostatni szereg szczurzej rzeki zniknie w odległej perspektywie ulicy, gdzieś obok spalonego czołgu, jakby obrały kierunek leśnych wzgórz, które otaczały pierwszą za miastem wioskę Brentau.
(…)